Spis treści
I tak „wrobiłam” się w porównanie książek i osób nieporównywalnych, czyli wspomnienia Melchiora Wańkowicza i Magdaleny Samozwaniec.
Czytałam te wspomnienia o Kossakach jeszcze w szkole podstawowej (czyli dekady temu), ale wielokrotnie, dlatego mocno zapadła mi w pamięć i zdarzało mi się na przestrzeni lat przytaczać zaczerpnięte stamtąd zgrabne anegdotki. Choćby taką:
[…] gdy cała rodzina wraz z wnukami zbierała się wokół stołu, prababcia stawała przy dwóch wielkich imbrykach i pytała: – Kto chce kawy, kto herbaty? – Zażywała przy tym tabaczkę i z nosa pomału spływała jej mała tłusta kapka, która nie wiadomo było, do jakiego z imbryków padnie. Zgromadzone wokoło niej wnuki, bacznie spoglądając na jej nos, mówiły wahająco: – Ja proszę herbaty, nie, nie, raczej kawy… albo jednak herbaty… nie, nie, nie, kawy, kawy!
Szukając podobieństw pomiędzy Melchiorem Wańkowiczem a Magdaleną Samozwaniec: urodzili się i żyli w podobnym okresie, pisarz – w latach 1892-1974, a satyryczka – 1894-1972, przeżyli więc te same cezury czasowe; oboje pisali książki wspomnieniowe (ale który pisarz ich nie pisze?); w okresie PRLu tworzyli w kraju, a nie na emigracji; byli przez czytelników uwielbiani i otoczeni adoracją można by dziś rzec – fanów, o jakiej inni pisarze mogli tylko pomarzyć.
Teraz o różnicach. On pochodził z Kresów (w Warszawie od początku II RP), wcześnie został sierotą i był surowo wychowywany przez babcię; dobrze wykształcony; zawsze zaangażowany w politykę, w tym w czynną walkę o odzyskanie niepodległości. Ona – rodowita krakowianka, wychuchana, wypieszczona córeczka mieszkająca w rodzinnej Kossakówce, nie skończyła żadnej szkoły; przeniosła się na stałe do Warszawy po II wojnie światowej. „Ziele na kraterze”, opublikowane w 1957 roku (napisane wcześniej, podczas pobytu autora w USA w 1951) jest arcydziełem, a „Maria i Magdalena” powieścią satyryczną (wydaną w 1956 roku). Melchior Wańkowicz pisał głównie reportaże, w tym z czasów wojennych, mające na celu podkreślenie bohaterstwa polskich żołnierzy „ku pokrzepieniu serc”, a powiedzieć, że Magdalena Samozwaniec była na odległym od tego pisarskim biegunie, to nie powiedzieć nic. Interesowało ją głównie pokrzepianie serc niewieścich, w tym przed wszystkim swojego i swej siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. O ile “Królik”, czyli pani Wańkowiczowa w „Zielu na kraterze”, zastanawiała się jak wprowadzić córki w wiek dojrzewania kiedy wielkimi krokami zbliżał się „bożek Sexus”, o tyle książka Magdaleny Samozwaniec jest w większości poświęcona temu bożkowi. A same słynne rodzinne domy-salony i ich aura, czyli Kossakówka w Krakowie oraz Domeczek Wańkowiczów na ul. Dziennikarskiej na Żoliborzu w Warszawie, pochodziły z różnych epok. Bo Samozwaniec opisuje w „Marii i Magdalenie” swój dom, czyli Kossakówkę od czasu swojego i swojej siostry dzieciństwa, czyli jeszcze od czasów secesji na pocz. XX w., a Wańkowicz Domeczek buduje po pierwszej wojnie światowej, jak już na świecie są jego dwie córki. Jego perspektywa przy opisywaniu swojego rodzinnego klanu jest perspektywą Ojca-Kinga, a Samozwaniec pisze z punktu widzenia – wiecznego zresztą – dziecka. Córki Melchiora rodzą się kolejno w 1919 i 1921 roku i stają się natchnieniem dla jego pisarskiej rodzinnej epopei; Magdalena Samozwaniec rodzi córkę w 1922, ale dziecko nie stanie się dla niej literacką inspiracją… I tu może dajmy koniec porównaniom.
Kossakówka – najwspanialsze domostwo pod słońcem
Wspomnienia w „Marii i Magdalenie” rozpoczynają się kiedy żyli jeszcze dziadkowie – Juliusz i Zofia Kossakowie. Później cały mikroświat Kossakówki rozwijany jest charyzmą Wojciecha-Tatki, wraz z jego żoną Maniusią z Kisielnickich, czyli Mamidłem, a autorka i jej trzy lata starsza siostra chłoną ten świat zawsze z perspektywy dzieci swoich rodziców. Trzeba przyznać, że Samozwaniec udało się odtworzyć niezwykły klimat Kossakówki i stworzyć legendę swej rodziny. Piękny, utalentowany, dobrze ubrany i niezwykle pracowity dżentelmen Wojciech Kossak był najlepszym ojcem na świecie i wzorem mężczyzny dla obu córek, któremu żadni mężowie i kochankowie córek nie mogli potem dorównać. Mamidło, pobożne i kategoryczne, choć miała surowszą rękę do dzieci, to i tak pozwoliła rozpuścić je “niemożebnie”. Kossakówka była światem artystycznym, wypełnionym wolną i nieskrępowaną myślą, otwartym na indywidualności czy wręcz dziwactwa swoich domowników, wymagającym i trochę okrutnym dla nieutalentowanych osób. Stanowiła dla dzieci raj na ziemi: ciepło rodzinne, piękna architektura domu i estetyka przedmiotów, pracownia dziadka i ojca i związana z tym artystyczna atmosfera, nietuzinkowi goście, pełna obsługa, najpyszniejsze jedzenie, nieograniczona akceptacja i bezpieczeństwo. Dziewczynki miały swoje pokoje na pięterku, wypełnione zwierzakami, w których panował twórczy bałagan. Czyż można w ogóle opuścić takie domostwo?
[…] córki przez ten czas bujały się w hamakach, czytały książki, latem zażerały się bobem, a na wiosnę sałatką z rzeżuchy. “Po cóż jechać do Turcji?” – pisała w tym ogródku poetka – w ogóle po co się gdziekolwiek jechało? Przecież i tak się tu musiało wrócić, bo to było najlepsze miejsce na ziemi. Porzucało się piękne zagraniczne miasta, porzucało się pięknych mężów dla tego “domostwa w słońcu”.
Satyra na krakowskie elity
Jedynym zadaniem dziewczynek było rozwijanie własnych talentów, o inne sprawy nie musiały się kłopotać, bo o wszystko dbali rodzice oraz służba. Samozwaniec opisuje życie codzienne, metody wychowawcze początku XX w., ówczesne ubraniowe trendy (spod sukni nie mógł wyłonić się cały but), sposoby spędzania czasu, pierwsze bale, brak higieny, z czasem modę na sportowe spędzanie czasu (ale dziewczyny na rowerach, to dla niektórych konserwatywnych mieszkańców Krakowa było nie do przyjęcia – jadąc na rowerach, spotykały zazwyczaj starszego chudego mężczyznę, który zabiegał im drogę i wygrażał laską. “Bezwstydnice! – darł się – “ja wam dam! Przyjdzie na was kara boska, zobaczycie!”).
Śmietanka towarzyska Krakowa (czyli miasta “pod wieżą wariacką”, jak je określała Samozwaniec), zarówno ta galicyjska jeszcze z czasów zaborów, jak i w okresie międzywojennym została opisana szczegółowo pod względem obyczajów, konwencji oraz dominującej mentalności. Jest to ciekawe, choć często niepochlebne. Mamy okazję też poznać wspaniałości i dziwactwa bohemy zakopiańskiej, a później – w okresie Skamandra – warszawskiej. Jeśli ktoś oczekiwałby wzmianki i ploteczek o takich nazwiskach jak Sienkiewicz, Żeromski, Chełmoński, Fałat, Witkacy, Tuwim, Lechoń, Wierzyński, Słonimski i mnóstwa innych, nie będzie zawiedziony.
Magdalena Samozwaniec opisuje elitę Krakowa jako środowisko niezwykle konserwatywne, próżniacze, tolerujące odmienność, ale tylko w zakresie swych krakowskich indywidualności i dziwactw, niezbyt przywiązane do polskości, bo bardziej ceniące “wszystko co idzie z Wiednia”, albo innych stolic europejskich. Autorka szczególnie nie ma litości do starszych bogatych od pokoleń arystokratek (barchanowe ciotki), żyjących bez użytku dla kogokolwiek i wiodących życie, które można by dziś określić jako niekończące się wczasy all inclusive. W Krakowie odbywa się nieustanny ciąg przyjęć, bali i imprez: matki i ciotki wyżywały się na owych libacjach i miało się wrażenie, że po nudnym sterczeniu pod ścianą nadszedł nareszcie ich moment. […] nakładały sobie na talerz galarety, zimne mięsa lub kawior, potem jakiś vol-au-vent z drobiu lub chaud-froid z kuropatw, następnie “coś z ryb” – łososie z rusztu lub sandacze w sosie rakowym, potem piękne czerwone płaty polędwicy. Z upojem frygały po tych daniach pieczyste, jakieś kapłony nadziewane kasztanami lub perliczki z borówkami. Następnie szparagi lub karczochy. Po tym jarskim daniu rzucały się z zapałem na bomby z lodów, torty hiszpańskie, mrożone kremy z owocami. Nie myślmy, że po słodkim gardziły serami podanymi razem z chlebem-pumperniklem i rzodkiewkami. Na deser były mandarynki, winogrona i owoce w cukrze, których też sobie nie odmawiały. […] zdawało się, że ówcześni starsi ludzie nie posiadali żołądka i wątroby, ale jakieś gigantyczne spusty […].
Ostrze satyry Magdaleny Samozwaniec jest bezwzględne dla tego towarzystwa. Swój najbardziej znany paszkwil na przedwojenną arystokrację i tego jak sobie ta elita radziła w nowych powojennych czasach zawarła w książce “Błękitna krew”, po której śmietanka towarzyska Krakowa odwróciła się od niej na zawsze i autorka pozostała na stałe w Warszawie. O ile satyra “Błękitnej krwi” mogła być rzeczywiście celna i z tego powodu bolesna, o tyle wydanie takiej książki w czasach stalinowskich wyglądało na chęć przypodobania się nowym władzom.
Całkiem znośna lekkość bytu…
W swym humorystycznym zapędzie autorka czasami wręcz szarżuje również w “Marii i Magdalenie”, przekraczając granice ubawu współczesnego czytelnika: dmuchanie komuś papierosem prosto w nos – taka psota autorki, kpienie z diety wegetariańskiej, nazywanie Anglików tępakami, zażywanie kokainy przed pojedynkiem…
W książce przede wszystkim opisane są perypetie miłosne autorki i jej siostry Lilki (Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej). Siostry od wczesnych nastoletnich lat miały w tym zakresie wybujałe potrzeby i oczekiwania, być może także z powodu braku innych zajęć poza rozwojem swych artystycznych zasobów. Autorka jest wyrazicielką swobodnej obyczajowości i zawiesza poprzeczkę w tym zakresie wysoko nawet jak na obecne czasy. Madzia (jak powszechnie nazywano autorkę) dość instrumentalnie i cynicznie traktuje temat swojego męża i mężów swej siostry, rozprawia się bezpardonowo nie tylko z byłymi amantami (swoimi i siostry), ale czasem również z ich rodzinami, czyli uprawia trochę takie “pranie brudów”. Należy jednak podkreślić, że o ile Madzia oczekuje od męża przede wszystkim dostatniego i interesującego życia, o tyle Lilka potrzebuje wciąż stanu zakochania, uniesienia i nowych miłosnych wrażeń. Wciąż flirtuje, wciąż się rozgląda. Nawiązuje – skutecznie – korespondencję z dżentelmenem poznanym z artykułów prasowych, taka prekursorka związków zapoznanych przez internet. Kto ją rozczaruje, to związek pęka jak bańka mydlana. Madzia nazywa ją zalotnicą (a niekiedy w innych książkach wręcz erotomanką). Koszty unieważnienia małżeństwa córki są poważnym obciążeniem w domowym budżecie rodziców. Zaś założenie rodziny jest dla obu sióstr niewzmiankowaną w książce abstrakcją.
Swobodna obyczajowość przejawia się również w luźnej gawędzie na temat zdrad własnych, swoich mężów i … ojca. Mąż który nie zdradza, to w domniemaniu “pierdoła” (po wojnie autorka żyła ze swoim drugim, 20 lat młodszym mężem i jego kochanką w trójkącie). Jako oczywistość opisuje wiecznie obecne “flamy” w życiu Wojciecha Kossaka, który przecież bez pięknych kobiet nie mógł się obejść. Córka wspomina swego ojca z pobytu w Juracie, gdy był już mężczyzną po osiemdziesiątce:
Tatko […] spacerował po plaży w swoim eleganckim garniturze i kapeluszu z fantazją nasuniętym na jedno oko, obserwując półgołe najady wylegujące się na słońcu.
– Ach Magdusiu – westchnął podkręcając swojego pięknego wąsa. – Gdybym ja miał dzisiaj siedemdziesiąt lat!…
A Mamidło jest pobożnym aniołem i strażniczką domowego ogniska, która, jak pisze Samozwaniec, nienawidzi innych mężczyzn oprócz swojego męża. Niekonsekwencją luźnych obyczajów jest także fakt, że w przypadku kobiet cnotę można stracić dopiero wychodząc za mąż. W związku z tym wydarzeniem, zarówno Lilka jak i Madzia relacjonują rodzinie swoją noc poślubną. Magdalena wręcz następnego dnia wysyła telegram do Kossakówki z informacją “jak było”. A Wojciech-ojciec jako prezent ślubny sekretnie wręczył Magdalenie środki antykoncepcyjne (według innych źródeł był to ówczesny wibrator).
Przewijają się też gdzieniegdzie wspomnienia o nieślubnych dzieciach, ale kto by się tym przejmował.
O czym Magdalena Samozwaniec nie pisze w “Marii i Magdalenie”?
Prawie nie wspomina o swoim bracie Jerzym (Kossakowie mieli trójkę dzieci: dwie córki i syna). Po tym jak autorka opublikowała w 1954 “Błękitną krew”, zostało to bardzo źle przyjęte w Krakowie. Na bramie Kossakówki (w której wówczas mieszkał Jerzy ze swoją żoną i córkami*; *jedna z nich to Simona Kossak, link do tekstu o niej) pojawił się napis: “Kossakowie handlują padliną”. Kiedy Samozwaniec wyjawiła zamiar napisania wspomnieniowej “Marii i Magdaleny”, rodzina Jerzego wymusiła na niej, że o nich nie może być żadnej wzmianki, “bo inaczej poleje się krew”. Dlatego autorka niewiele pisze o swoim bracie.
Nie pisze także o Polsce jako o kraju, nie poświęca też prawie żadnego zdania polityce. Czasem w jej narracji prześlizgujemy się niezauważalnie pomiędzy epokami, nie dostrzegając czy to już niepodległa RP czy jeszcze czas pod zaborami. Pierwsza wojna światowa nie jest zbyt dokuczliwa dla kobiet z tej rodziny, okresami muszą opuścić Kraków i mieszkać gdzieś “na wygnaniu”, gdzie Mamidło narzeka na kiepskie jedzenie i złą służbę. Jedno zdanie poświęcone jest też rozbrojeniu austriackich generałów na ulicach Krakowa przez ulicznych chłopaków – w przededniu odzyskania niepodległości. Tak oszczędne potraktowane wydarzeń politycznych wynika zapewne z okresu, w którym “Maria i Magdalena” się ukazuje (lata 50-te, lata stalinowskie). Patriotyzm też jest nieśmiałym słowem w tej książce, choć autorka podkreśla, iż jej ojciec (od pewnego momentu) nic dla zaborców i okupantów nie namalował, a poprzez swoje malarskie wizualizacje zwycięskich bądź bohaterskich scen batalistycznych polskiego oręża zasłynął jako wybitny patriota (choć ponoć w domu chętniej rozmawiał po francusku niż po polsku…).
Życie jest szczodre dla panienek Kossakówien, ojciec jest sławny, szanowany i zawsze dużo zarabia. W mniejszym lub większym stopniu są na jego utrzymaniu do czasu jego śmierci (w 1942 roku). Magdalena Samozwaniec określa swojego życie do czasu II wojny światowej jako jedno nieprzerwane pasmo samych radości. Może też dlatego nie pisze o Polsce, bo sytuacja w kraju, taka czy inna, nie zakłócała jej szczęśliwości? Być może nawet nigdy nie miała okazji skorzystać z jakiejkolwiek instytucji państwowej (do czasu II wojny), no może poza sprawą rozwodową. Nie chodziła do żadnej szkoły, wraz z siostrą miała edukację domową. Jako mężatka wyjeżdża na placówkę dyplomatyczną II RP w Bukareszcie. Stamtąd też raczej opisuje Rumunię i tamtejsze obyczaje (i romanse), niż wzmiankuje o polskiej polityce zagranicznej. Zdarza się jej wspomnieć z okresu emigracji o kwestiach społecznych: uważa, że nie ma chyba większej przepaści w poziomach egzystencji niż pomiędzy rumuńskim arystokratą a chłopem Rumunem. Ale czy autorka miała kiedykolwiek okazję spotkać polskiego chłopa (więcej o tym aspekcie w “Grypa szaleje w Naprawie”)?
No i trzecia kwestia: Magdalena Samozwaniec prawie nic nie pisze o swojej córce. Tak, miała dziecko. Niektórzy jej współcześni także o tym nie wiedzieli. W “Marii i Magdalenie” bez entuzjazmu wzmiankuje urodzenie Teresy, a potem między wierszami domyślamy się, że mała Reksia wychowuje się u dziadków, a może też u sióstr zakonnych. Była ponoć krnąbrna, kłamczucha i kleptomanka, przebywała też w ośrodku wychowawczym. A w czasie II wojny światowej matka całkowicie zrywa relacje z córką. Dlaczego? Dopiero z książek Rafała Podrazy poświęconych Magdalenie Samozwaniec oraz z innych źródeł pozyskujemy na ten temat więcej informacji. Okazuje się, Teresa wyszła za mąż za hrabiego Henryka Zyberk-Platera, który kolaborował z Niemcami [jego krewna-ciotka Emilia Plater zapewne się w grobie przewracała! Nota bene na szlachetnym koncie rodziny Plater-Zyberków jest sprawowanie opieki nad sierotą Kazimierą Iłłakowiczówną]. Teresa z mężem wyjechali do Rzeszy i tam prawdopodobnie pracowali jako zarządcy w posiadłości samego Göringa (wg innych źródeł Teresa została pokojówką gubernatora Hansa Franka). Po wojnie uciekła do Francji, zabierając kosztowności i pieniądze z Kossakówki, które zostawili Kossakom na przechowanie uciekający z Krakowa Polacy i Żydzi. Z tych niebagatelnych powodów Magdalena Samozwaniec miała wydziedziczyć córkę, sądownie zastrzec używanie przez nią nazwiska “Kossak” i na zawsze zerwać z nią kontakt.
Ale co się działo wcześniej? Co mogło Teresę do takich uczynków popchnąć? Młoda Reksia mieszkała ze swym ojcem w Kopenhadze (Jan Starzewski, dyplomata, rozwiedziony z Magdaleną Samozwaniec), ale nie dogadywała się z macochą i na krótko przed wojną przeniosła się do swej matki do Krakowa. Mając 17, może 18 lat, przedstawiła matce swojego narzeczonego, który miał ubiegać się o jej rękę. Sprawy jednak potoczyły się inaczej. Niedoszły zięć… zakochał się w Magdalenie Samozwaniec (a w 1945 poślubił dwadzieścia lat starszą niedoszłą teściową). Skutkowało to awanturą i odejściem Teresy. Może więc jest to tragiczna postać?
Nie ma tu dobrej puenty…
A jak obecnie wygląda Kossakówka?
https://www.krakow.pl/aktualnosci/251002,26,komunikat,jaka_bedzie_kossakowka_.html