Spis treści
To nie jest recenzja dla osób, które nie czytały “Ziela na kraterze”, tylko wybrane refleksje (uwaga, są spoilery) związane z tą książką w wiele lat po jej przeczytaniu oraz pod wpływem publikacji “Wokół Wańkowicza” Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, ostatniej sekretarki i asystentki pisarza.
Zresztą trudno, aby jakaś pojedyncza recenzja oddała bogactwo “Ziela na kraterze”. Dla przypomnienia podsumuję swoimi słowami o czym jest dzieło: przez większość stron czytamy o życiu rodziny Wańkowicza w okresie II Rzeczypospolitej – od czasu narodzin czy wręcz poczęcia pierwszej córki, Krysi, o pseudonimie Pyton, w 1919 roku oraz drugiej córki, Marty, pseudonim Tili lub Tirliporek, która urodziła się w 1921 roku (każdy w tej rodzinie ma swój pseudonim). Na tym etapie książki śmiejemy się, czy wręcz rechoczemy, podziwiamy, oburzamy, inspirujemy się, nie nadążamy za dygresjami, ale generalnie autorowi i nam jest dość sielsko. W ostatniej części wspomnień dostajemy pięścią w splot słoneczny i czytamy o wojnie i powstaniu warszawskim. Szloch jest jedyną recenzją końcówki książki.
Krewni i zajomi królika
Odkąd mam dzieci, tematy pedagogiczne stały się dla mnie istotne. Z różnych mądrości, w które się zagłębiałam, szczególnie kapitalne wydało mi się – ponoć afrykańskie – powiedzenie, iż “do wychowania dziecka potrzebna jest cała wioska”. I Melchior-ojciec zdawał się temu przyklaskiwać. Współcześnie rzecz ujmując: dzieci nie powinny i nie mogą być wychowywane w pojedynkę przez jakiegoś jednego zaharowanego rodzica, ale przez całą bliższą i dalszą rodzinę, lokalną wspólnotę, przyjaciół, znajomych i różne fachowe instytucje. Odpowiedzialność za dobrostan dziecka ponoszą rodzice, ale całe otoczenie też wnosi w to swój wkład. W epoce współczesnych samotnych (nawet we dwoje) rodziców, zaniku rodzin wielopokoleniowych, braku społeczności podwórek oraz w trybie funkcjonowania na odpłatnych zajęciach od – do, a przede wszystkim w obliczu wyizolowania dzieci w ich personalne smartfony, tablety, “internety”, trudno powiedzieć o przynależności dziecka do jakiejś wspólnoty (“wioski”). A wracając do Wańkowicza. On to doskonale, choć 100 lat temu, rozumiał. Wiedział, że dla dobra dzieci (i dla własnej frajdy) warto żeby dom był otwarty, a dzieci “przemielone” przez krewnych, przyjaciół i znajomych królika (nomen omen, bo pseudonim Mamy, Zofii Wańkowicz, to “Królik”), dorosłych i rówieśników, ludzi mądrych, ciekawych, użytecznych (a także otwarty na odwiedziny wśród służby – w przypadku domu Wańkowiczów). Że dzieci powinny uczestniczyć w spotkaniach, balach, imprezach, imieninach (oprócz tych bardzo zakrapianych jak w przypadku Melchiora, pseudonim “King”), dyskusjach, a nawet ploteczkach czy sporach, które mają miejsce w domu. Oczywiście w granicach kultury, ciepła rodzinnego i w miarę możliwości w ramach wspólnych wartości. Acha, i psy i koty też są ważne. No i tak żyła ta rodzina, i tak funkcjonował dom Wańkowiczów (pseudonim “Domeczek”).
Jak być Kozakiem?
Autor “Ziela na kraterze” przywiązywał wagę oczywiście także do innych aspektów wychowawczych. Rodzina opierała się na miłości, to powinnam napisać na początku, a wszystko od tego promieniuje. Zadaniem wychowawczym rodziców, według Wańkowicza, jest rozwijanie hartu ducha i ciała dzieci. Hart ducha to niezłomność, odwaga, pracowitość, kreatywność, rozwój osobisty, ciekawość świata i życie w taki sposób, aby nie było nudno. Hart ciała zaś to przede wszystkim ruch, dużo ruchu, całe mnóstwo ruchu, sport, świeże powietrze i dbanie o zdrowie. Nie było tu miejsca na gnuśność, opieszałość, lenistwo. Dziewczynki (dwie córki autora) miały się kształcić (ale nie wkuwać), uczyć języków obcych, poznawać świat, ale też zaprawić fizycznie, w jeździe konnej, na rowerze, w tenisie, w pływaniu, w tym oczywiście na kajaku (“oczywiście” – z uwagi na książkę “Na tropach Smętka” o wyprawie kajakowej do Prus Wschodnich). Dziewczynki miały być “Kozakami” i nigdy przenigdy się nie poddawać. To wszystko dla siebie i dla Ojczyzny. Głęboki, ale nie-tanio-sentymentalny patriotyzm temu przyświecał. Rolą rodziców jest wychować tak, by w trudnych czasach dzieci były jak skała. Tylko z takiego wychowania może coś wykiełkować.
“Kozaczy duch” tymczasem wyżywa się w nieustannych rajdach konnych po całej okolicy. O godzinie jedenastej wieczorem Matka, wyczekująca już od kilku godzin na powrót konnej wycieczki znad odległego o trzydzieści kilometrów jeziora, słyszy wreszcie tupot koni przed gankiem […].
– Co? Spuchłyście?… – słychać kpiący głos Felka.
– Nie spuchłyśmy, wcale nie spuchłyśmy – zażarcie bronią się dziewczynki.
Mama już w tej zażartości czuje bolesne odparzeliny i ogląda się za słoikiem z wazeliną.
– Jak nie, to może pojedziemy z powrotem? – słychać kpiący głos Tadka. – Wrócimy do jeziora i tam przenocujemy u radców.
– Doskonale!
Matka wypada w ciemność, by już w bramie zobaczyć niknące zady końskie.- Krysia! Tili! Proszę wracać!…
King w swej książce charakteryzuje siebie jako tego, który dużo wymagał, a Mama-Królik była w jego opisie (zbyt) miękka, łagodna, ulegała córkom, była taką “kwoczką”, która zawsze przed wszystkim dzieci uchroni i nie chce ich na nic narażać. Intencje ojca, biorąc pod uwagę, iż akcja rozgrywała się w przededniu II wojny światowej, były jak najbardziej słuszne – na tak trudne czasy co można lepszego zaoferować dzieciom jeśli nie przygotować je i zahartować?
Swoje metody wychowawcze rodzice wdrażali nie za pomocą “smrodku dydaktycznego”, jak to nazywał i którym gardził pisarz, ale czynem i przykładem. Czytelnicy wychowani w PRL-u lub w latach 90-tych, a nawet dwutysięcznych, musieli rozdziawiać buzię czytając “Ziele…” – w jakim stopniu i w jaki sposób ci rodzice zajmowali się swoimi dziećmi. Przede wszystkim poświęcali im swój czas. Bawili się aktywnie, razem jeździli na odległe i złożone wycieczki, prowadzili rozmowy i dyskusje światopoglądowe, wychodzili wspólnie na miasto i do różnych lokali, wspólnie planowali budowę domu, swoją przyszłość, pisarz wciągał rodzinę w swe sprawy zawodowe. Kiedy byli rozdzieleni pisali wszyscy do siebie intensywne, pełne miłości i licznych rozważań listy. Melchior zabrał córkę Martę na całe lato na słynną reporterską wyprawę kajakiem na Warmię i Mazury (który współczesny ojciec spędza tak lato?), a po zdaniu przez dziewczyny matury zaplanował dla nich wycieczkę rowerową po całej Europie (z rozpisaniem schronisk, przejazdów, serwisów itd.). Spędzali wspólnie (ale też i córki oddzielnie w ramach usamodzielniania się) czas u krewnych w majątkach na wsi, gdzie dziewczyny rozwijały swe umiłowanie do przyrody i wrażliwości na jej piękno. Wańkowicz wymagał wielkiej pracowitości, ale i sobie w tym zakresie też nigdy nie odpuszczał.
Krystyna i Marta Wańkowiczówne stały się bohaterkami literackimi i godnie reprezentowały wdrażane im cnoty, a przodował w tym ich apetyt na życie. Były inspiracją dla młodych ludzi swojego i kolejnych pokoleń. Później, już w czasach PRL, napływały do pisarza setki listów od wielbicieli między innymi z prośbą o poradę w zakresie wychowywania dzieci.
Czy Wańkowicz-ojciec popełniał błędy wychowawcze?
Oczywiście, wszyscy je popełniamy. Dobry rodzic z czasem te błędy dostrzega, ale tylko czasem udaje mu się je naprawić. Z “przewinień” mniejszego kalibru (które ja również mam na swym koncie) jest, moim zdaniem, odpuszczenie przez Kinga i Królika przygotowania dziewczyn w zakresie prowadzenia domu, nie nauczono ich gospodarowania i organizacji funkcjonowania domostwa, w tym sprzątania, gotowania i innych prac domowych. Taka postawa Wańkowicza nie wynikała “brońboże” z jakiegoś męskiego feminizmu, a tylko z prostej przyczyny, iż wszystko ma robić służba. Nawet kiedy wybuchła wojna i Krysia przejęła wiele prac gospodarczych w ich Domeczku na Żoliborzu, ojciec, przebywający wówczas na emigracji, pisał do niej prawie pogardliwie, że córka hoduje kury zamiast się próbować kształcić. Krysia bardzo ten list przeżyła i opłakała. A potem okazało się, że gdy młodsza córka Marta wyemigrowała w czasie wojny do Stanów Zjednoczonych, to nawet nie umiała umyć naczyń po sobie, czym wprowadziła w osłupienie (dyskretne) goszczących ją Amerykanów. A i sam Melchior po wyemigrowaniu do Ameryki pracował na kurzej farmie u córki…
Drugi błąd, tym razem o niebagatelnym znaczeniu, do którego autor sam się po latach przyznawał (piszę to na podstawie publikacji Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm “Wokół Wańkowicza”) było faworyzowanie jednej z córek. Młodsza, Marta-Tili, była mu bliższa. Doskonale się z nią rozumiał, spędzał z nią mnóstwo czasu, pisał wspólne teksty, pływał z nią na kajakach, dzięki czemu stała się jedną z głównych jego bohaterek literackich. Uważał, że ona jest tak charakterologicznie do niego podobna, że będzie jego następczynią, wtajemniczał ją w swe plany pisarskie, miał marzenie, że wspólnie stworzą jakieś epokowe dzieło. Bo Tili była otwarta, serdeczna, chętna do przygód, energiczna, przyjmowała każdy plan Melchiora, ćwiczyła pisanie; każdy z nią lubił przebywać, taka easy going dziewczyna. A starsza Krystyna, która też lubiła przygody, była dzieckiem upartym, trudnym, hardym, nieugodowym, zamkniętym w sobie i piszącym do szuflady. Ojciec nie mógł do niej dotrzeć, nie było między nimi łatwej ani przyjacielskiej relacji. Krysia na pewnym etapie stroniła też od ludzi, a rodzic uważał, że jest aspołeczna i nastawiona na wygodne życie. I tu moja interpretacja: King nie rozumiał prostej (choć trudnej do przyjęcia) zasady, że jeżeli chce się wychować dziecko zahartowane jak skała, Kozaka o niezłomnej woli, to musi się liczyć z tym, że takie “potomstwo” w wieku dojrzewania zbuntuje się przeciwko swym rodzicom i żadnej ugodowości i easy-going relacji na pewnym etapie nie będzie. Ponadto, rodzice często mają największą trudność w zaakceptowaniu tych przywar u swych dzieci, które te dzieci odziedziczyły po nich samych…
Tili, która była otwartą sympatyczną dziewczyną i bez dąsów przyjmowała co ojciec wobec niej zaprojektował, równie gładko przyjęła potem to, co zaproponował na życie jej mąż, a także jej nowa ojczyzna Ameryka. Marta Wańkowicz, późniejsza Marta Erdman nigdy nie wróciła z emigracji do Polski i nie została pisarką.
A Krysia…
I tu ciąg dalszy wywodów odnośnie niekonsekwencji wychowawczych Melchiora-ojca. Może zbyt daleko posuwam się w interpretacji, ale nastąpiło coś, parafrazując “Rozważną i romantyczną”, w rodzaju zamiany ról. Gdy nadeszła godzina próby, to King zachował się jak matka-kwoka, a Królik okazała się skałą. Przebywający na przymusowej emigracji Wańkowicz już w początkach wojny, przekonany iż Krystynie przebywającej na wsi nic nie grozi, pod wpływem swej niezmierzonej miłości do Marty, za którą by zapewne sprzedał duszę diabłu, doprowadził do jej ewakuacji z kraju i umożliwił ucieczkę (poprzez Rzym) do Ameryki. Nie mógł znieść myśli, że coś mogłoby się stać jego ukochanej córeczce podczas wojny. Ale czy dał jej szansę by wykiełkowało ziele?
A jeszcze we wrześniu 1939 roku Wańkowicz był dumny z pracy Marty w szpitalu w Chełmie, w którym przez 2 miesiące opiekowała się żołnierzami, wrześniowymi obrońcami Polski, i nieco niechętnie nastawiony do tego, że Krystyna wyjechała na wieś…
Po wyjeździe Marty do Ameryki, lata okupacji się ciągną, Krystyna wraca ze wsi i w dużej mierze przebywa z matką w Warszawie. Doglądają Domeczku, pomagają w konspiracji, przechowują rannych. Matka pozwala dziewczynie wziąć udział w powstaniu warszawskim i to w grupie szturmowej batalionu “Parasol”. Krysia chce być na pierwszej linii walk; ma notes w którym na bieżąco zapisuje toczące się wydarzenia (tak jak kilka miesięcy wcześniej jej ojciec-reporter podczas walk pod Monte Cassino). Przeżywają 5 strasznych szturmów w obronie Pałacyku Michla na Woli. Ze strony niemieckiej byli to żołnierze z dywizji pancerno-spadochronowej Hermann Goering, przeniesionej z walk we Włoszech do Warszawy – być może więc prosto spod Monte Cassino…(informacje te pochodzą z 2010 roku od Janusza Brochwicz Lewińskiego “Gryfa”, który był dowódcą Krystyny).
Krystyna ginie 6 sierpnia. Nigdy nie odnaleziono jej ciała, choć matka przez rok poszukiwała zwłok w ruinach Warszawy.
****
Melchior Wańkowicz miał zagorzałych wielbicieli, jak i przeciwników. Ci drudzy to być może konkurencyjne “szlachciury” oraz inni pisarze zazdrośni o jego powodzenie. Zarzuca się autorowi “Ziela…”, że podkoloryzował życie swej rodziny, bo tak różowo nie było, gdyż zdarzały się poważne kryzysy małżeńskie, rozstania, napięcia, awantury i zniechęcenie. W moim odczuciu intencją autora nie była mitologizacja ich życia do czasów wojny; po prostu pisząc tę książkę po latach pewnie zrozumiał co było w tamtych czasach najważniejsze, do pewnych uczuć dojrzał, a małostkowość odrzucił.
Zachęcam do lektury, tym bardziej, że ciągle wznawiane są wydania tej publikacji. Wydania lekturowe co prawda, ale miejmy nadzieję bez smrodku pedagogicznego.