Może trochę nadgorliwie tekst oznaczyłam jako spoiler.
“Przeczytałam książkę “Głowaccy. Arka na Manhattanie”, bo po pierwsze mam sympatię do nowojorskich pamiętników/dzienników, po drugie – lubiłam poczucie humoru w książkach Janusza Głowackiego oraz po trzecie, dlatego że w wydawnictwie “Marginesy” zdarzają się literackie perełki.
Książka Ewy Zadrzyńskiej-Głowackiej ma dużo słabych punktów i w pierwszym odruchu chciałam poddać ją totalnej krytyce. Potem zastanowiłam się, czyby może na przekór wszystkiemu w tej słabości nie doszukać się siły.
Tak wiele rzeczy przemawia przeciw autorce. Ktoś napisał w innej recenzji, że książka jest zbyt pretensjonalna by ją całą przeczytać. No bo jest. Już sam tytuł jest pompatyczny, a na dodatek nie broni się w treści. Autorka nie za bardzo odnosi się do historii, kiedy ich mieszkanie służyło za arkę-schronienie i kogo de facto uratowało z “potopu”.
Biorąc pod uwagę, iż Manhattan jest w pierwszej dziesiątce najdroższych metraży kwadratowych jeśli chodzi o ceny mieszkań na świecie, a autorka potrzebuje aż całej książki, żeby po swoim nowojorskim apartamencie i wszystkich jego pomieszczeniach oprowadzić czytelnika, to jest to dość perwersyjne. O perwersji zresztą jeszcze będzie później.
Janusz Głowacki (też) był snobem. Miał do tej cechy dystans, obśmiewał sam siebie, ironizował i… dalej się snobował. Pisał o swojej zawiści, gdy się komuś powodziło, jak walczył z tą cechą, jak tym bardziej się snobował, żeby inni byli zawistni, ale to wszystko razem dawał w nawias. Dystansu i nawiasu w “Arce na Manhattanie” nie ma. Jest wszystko bardzo serio. Autorka spędza samotnie czas pandemii koronawirusa w tym apartamencie i stąd ma przestrzeń na wspomnienia. Oprowadza czytelnika po obrazach zawieszonych na ścianach i wspomina dobre czasy, ale też i rozlicza różnych swoich znajomych. Z dużych i małych spraw. Na ścianie wiszą także puste ramy – symbole obrazów, które do niej kiedyś należały, ale ktoś je zabrał czy ukradł. W głównym miejscu apartamentu wisi realistyczny portret Janusza Głowackiego, mimo że od około 20 lat przed jego śmiercią w 2017 roku, nie byli już razem. “Przynajmniej dziesięć razy dziennie patrzę na najlepszego byłego męża na świecie, a on patrzy na mnie”.
Pisze również, że nie zmieniła większości układu obrazów, który wspólnie z Januszem ustalili. Zwierza się, że: “Stałe punkty odniesienia, podobnie do drogowskazów, wprowadzają w moje życie porządek. Wzmacniają poczucie przeszłości i teraźniejszości, pozwalają ufnie patrzeć na przyszłość”. Nie wiemy czy tym wyznaniem odnosi się również do odejścia, jak domyślamy się, kochanej osoby, z którą dzieliła życie.
Autorka w swej książce chętnie operuje liczbami i związanymi z tym metaforami. Policzyłam, że słowo “Janusz” pojawia się w jej wspomnieniach 149 razy (łatwo policzyć na Legimi), czyli 1,5 raza na stronę. Jeśli uznać, że małżeństwo zwykło dzielić się na 2, to dla niej zostaje 0,5.
W 2004 roku ukazała się autobiograficzna książka “Z głowy” Janusza Głowackiego. W jednym z rozdziałów pisarz również uwiecznia wspomnienia z tego apartamentu na Manhattanie (wcześniej państwo Głowaccy mieszkali w różnych miejscach nowojorskiej wyspy). Nota bene, też wówczas siedzi sam w tym mieszkaniu i różnie znosi samotność. Opisuje widok z okna. Cytuje definicję perwersji (stworzoną przez Michała Kotta, syna profesora Jana Kotta): perwersja to jest głównie brak kontaktu między partnerami, a przykładem może być stosunek małżeński.
W “Arce…” czytelnik dostaje sporą dawkę nowojorskich tematów i może poczuć atmosferę tego miasta. Nawet pomimo opisywanej tam pandemii i jego wyludnienia. Może nawet ma poczucie zawiści, no bo kto by nie chciał mieć tak wspaniałego mieszkania w doskonałym miejscu na Manhattanie, z widokiem (jeśli dobrze wychylić się z okna) na Riverside Park i rzekę Hudson.
I tak wspaniałych wspomnień. Bo tego przecież nie możemy zabronić autorce. Że była szczęśliwa i że kochała.”